Dziś śpimy w Nantes. Miasto oryginalnie należące do Bretanii, w pierwszej chwili robi na nas wrażenie kompletnie opustoszałego. Kręcimy się w kółko wokół głównych zabytków ( przekonałam się, że odnawianie średniowiecznych katedr nie zawsze dobrze im robi), ale nie widać tu żadnych ludzi, samochodów… Wymarłe miasto? Po chwili dopiero uświadamiamy sobie, że jest niedziela, w dodatku kościelne święto. Decydujemy się zaparkować w pobliżu najwęższych na mapie uliczek ( tak na mapie- nie mamy przecież GPSa :D) Dalej nie widać żywej duszy.
Nagle zza rogu wyłoniła się malutka uliczka zastawiona restauracyjnymi stolikami, pełna ludzi, ulicznych grajków, żebraków ( klimat ;) i gwaru. Uf! Siadamy w zatłoczonej naleśnikarni i dajemy się przekonać szefowi kuchni na słowo, co jest czym we francuskojęzycznym menu. Te składniki, których nazw nie znał po angielsku , skwitował krótkim „ I will show you!” i przyniósł z zaplecza odpowiednie pudełka ;)