Ruszamy w stronę najsłynniejszego chyba zabytku tej części Francji- Mont Saint Michel. Średniowieczny klasztor, wzniesiony na brzegu morza, na ogromnym, kamienistym wzniesieniu, szybko przekształcił się w twierdzę. Widok wielopoziomowej fortecy, wyłaniający się pośrodku pustkowia, robi nie lada wrażenie. Aby dojść do samego monastyru, należy przecisnąć się średniowiecznymi uliczkami, gdzie w dawnych zbrojowniach i karczmach są teraz sklepiki ze wszelkich turystycznym badziewiem i kiepskie restauracje. Sam monastyr nas zawiódł srodze. Wnętrza są kompletnie puste ( co nie dziwi specjalnie), ale nie ma też w nich zupełnie żadnych informacji dla turystów- co się tam znajdowało? Jak to działało? Nic. A szkoda, bo budowla jest naprawdę imponująca. Za to trafiliśmy akurat na imprezę pt. Promenade nocturne. W pustych, ciemnych wnętrzach można się natknąć na muzyków, grających klasyczne utwory. W średniowiecznych murach daje to złudzenie, jakby chodziło się po domu strachów ;)
Zgodnie z planem noc mieliśmy spędzić w Rennes [ Renn] stolicy Bretanii. Jednak po zwiedzeniu klasztoru i spojrzeniu na zegarek (21:00) stwierdziliśmy, że chyba nie wypada o tej porze wpadać z wizytą. Jeśli kiedyś wpadnie Wam do głowy pomysł, żeby poszukać hotelu późnym wieczorem, w dodatku w okolicy super- zabytku od razu wybijcie go sobie z głowy. Zrobiwszy 120 gratisowych kilometrów ( w końcu benzyna jest super tania), będąc już skrajnie zmęczeni, ruszyliśmy w końcu w kierunku Rennes. O 2:00 znaleźliśmy wreszcie miejsce w hotelu F1.
Ah, zapomniałam o ważnej kwestii- jadąc na zachód musieliśmy przejechać przez Ponte de Normandie. Skasowali nas na 5 euro, ale za przejazd po taaakim mości- cóż za pewne wrażenia warto zapłacić ;)